Chłopiec z Grosikiem [ dzień pierwszy ]

           Czasem całkiem obca osoba jest nam bliższa niż rodzina. Najbardziej zasakujące jest to, że nie wieje od niej chłodem jak od większości. Pełna ciepła i niewinności. Dziecko. Szczere, nie niepokojące się o jutro.
           Jednak mnie, jako już dorosłemu człowiekowi, nadal trudne jest pojęcie tego jak to się dzieje. Mimo że musiałem urodzić się w świecie odrzuconym.
Kiedy miałem osiem lat mama pozwoliła mi częściej wychodzić na zewnątrz.


dzień pierwszy.
          Oślepiło mnie światło. Uśmiechnąłem się mrużąc oczy. Zaczynałem dzień od nowa.
Ruszyłem w kierunku jedego z blokowisk, gdzie najczęściej znajdowałem butelki na wymianę do sklepu. Kiedy mężczyźni za bardzo lubują się w alkoholu trudno nie patrzą na to, gdzie zostawiają szkło. Zwłaszcza patrząc na nie pijani pomijają niekiedy jaskrawe nazwy trunków. Czasem tak bywa. Oni od tego nie zbiednieją, a ja będę miał co jeść.
         Wychodząc z ciemnej uliczki prowadzącej na plac, który należał do połązonych czterech kamienic, rozejrzałem się wokół szukając jakiejś lśniącej rzeczy zapowiadającej obiad. Ostatnio udało mi się nawet uzbierać kilka butlelek po piwie, które wymieniłem na szynkę wędzoną. Wszyscy byli wniebowzięci. Nareszcie czuli się jak ludzie.
          Zsunąłem czapkę na czoło, by moja twarz nie byłą zbytnio widoczna. Czułem się jak Sherlock Holmes śledzący złodzieja lub terrorystę. Szedłem nidbałym krokiem nie wzbudzając podejrzeń w szarych ścianach. Przystanąłem, oparłem się o cegielny mur i udawałem, że palę fajkę jak wielki detektyw. Teraz widziałem przed sobą powozy i szesnastowieczną Anglię, pełną intryg i tajemniczych zabójstw. Cudownie!
          Wróciłem na ziemię słysząc krzyk. Mój wzrok natychmiast powędrował w miejsce wydanego dźwięki, który ku mojemu zaskoczeniu wydała pewna kobieta. Wyłoniła się z ciemności za drzwiami niosąc sofę. Sama. Podbiegłem do niej bez zastanowienia i chwyciłem za, moim zdaniem, najcięższy fragment.
         – Za kogo się uważasz, bachorze?! – zganiła mnie kobieta unoszac rękę. Uderzenie sprawiło, że przed oczami pojawiły mi się mroczki. – Chciałem tylko pomóc! Dlaczego pani mnie uderzyła? – wyjęczałem mając łzy w oczach.
        – Pomagać to ty możesz w chlewie, czyli tam skąd przylazłeś, śmierdzielu. Wynoś mi się stąd, bo jak nie to zaboli bardziej! – wrzasnęła kierując we mnie kolejny cios. Zrobiłem szybki unik i uciekłem w stronę domu.

       Idąc w miarę szybkim krokiem, by jak najprędzej dotrzeć do domu zaglądałem do kubłów na śmieci. Nie raz udawało mi się znajdować tam zdobycze na wymianę. Jednak zawsze trzeba je było myć. Najgosze było, gdy komuś było nie po drodze do łazienki i zwymiotował ( lub gorzej! ) do takiego śmietnika. I kto musiał potem myć butelki? No ja.
Wszedłem na potężny betonowy most znajdujący się nieopodal tunelu we wzniesieniu, którędy raz na jakiś czas przejeżdża pociąg towarowy. Zatrzymałem się na połowie. Kątem oka zobaczyłem chłopaka w moim wieku z kapturem na głowie. Zwróciłem wzrok na ciemną taflę, w której trudno było doszukać się...wody. Znajdująca się tam ciecz była jedną wielką mazią połączonych ze sobą benzyn, rop, spalin nie spalonych i innego świństwa. Przyglądałem się temu przez jakiś czas, aż niespodziewanie ujrzałem kilka małych okregów w jednym z miejsc w wodzie. Spojrzałem w miejsce, z którego wydawało mi się, że zostały wywołane. Był to ten chłopiec stojący obok. Nie patrzył na mnie, choć możliwe, że mnie widział. Zapatrzony był w nurt rzeki. Podszedłem do niego.          W odległości około pół metra odwróciłem się w stronę wody.
         – Co tam wrzuciłeś? – spytałem nie mogąc przezwyciężyć ciekwości.
       Chłopiec odwrócił się w moją stronę. Miał niesamowicie jasne błękitne oczy, które przesłaniała do połowy grzywka ciemnych włosów.
         – Grosika – odprał trochę za wysokim głosikiem.
         – Po co? – Byłem zdumiony. – Nie lepiej jest go zatrzymać i na coś uzbierać?
         – Może i lepiej. Ale nie wypada łamać obietnicy.
         – Jakiej?
         – Takiej...ważnej.
        – Jaka obietnica może być ważna? Że umyjesz się na święta? Że będziesz grzeczny i będziesz udawał, że tata to Mikołaj na święta?
         – Obietnice są różne, zazwyczaj błahe. Takie prawdziwe zobowiązują na całe życie.
         – A ty masz...?
      – Dlaczego cię to tak interesuje? - skrzyżował ręce na piersi. Starał się wygladać buntowniczo, co niestety dało śmieszny efekt.
         – Bo jeśli jest głupia mozesz ją złamać – powiedziałem.
         – A jeśli nie jest?
         – Wtedy nie ma frajdy kiedy się ją łamie.
        – Kiedy łamiesz obietnicę, to tak jakbyś sam dobrowolnie łamał sobie kości. Tracisz tym podparcie. A tak naprawdę zaufanie. – Zamilkł wpatrują się we mnie.
      Staliśmy w milczeniu przypatrujac się sobie wzajemnie. Zauwazyłem, że jego lewe ucho jest zdeformowane. Zupełnie jakby zmieniło kształt poprzez podgrzewanie ogniem.        
            Możliwe, że też tak i było.

     Kiedy wszedłem pod strop tunelu starałem się znaleźć błyszczący prostokąt. Nie trudno było go zauważyć przy świetle niedalekiej latarni wyglądał jak Niebo na ziemi. Coś trudnego do zaistnienia w świecie realizmu. Co roku staje się bardziej bogaty. Zdarzyło mi się kilkakrotnie znaleźć opakowania po chipsach i innych przekąskach, których srodki zawsze były niczym odbicia luster. Nasi sąsiedzi bardzo nie lubią mojego kartonu. Pozwala im to na zobaczenie własnych twarzy, czego wprost nienawidzą. Nie chcą wiedzieć co się z nimi stało. To podobne do gry z życiem w pokera wciąż kradnącemu Ci gdzieś jokera.

Wszystkie literówki są spowodowane przez klawiaturę i język jaki zainstalowany mam w Wordzie. 
Podkreśla mi on każde słowo, co komplikuje zauważenie błędów literowych. 
Z góry przepraszam za utrudnienia, jednak liczy się treść. 


Czytaj dalej »

Wojna o słowa [ Rozdział 1. ]

          3 września, 1937 roku

          Postanowiliśmy zakończyć dzień w nieco bardziej rozrywkowy sposób niż zazwyczaj. Raźnym krokiem przeszliśmy przez drzwi wyjściowe szkoły i ruszyliśmy w kierunku rynku. Mijaliśmy po drodze grupki szczęśliwych, roześmianych dzieci, które główkowały jak spędzić resztę dnia. Przecież piątkowe popołódnie oznacza, że nie trzeba się uczyć na sprawdziany i iść wcześniej spać, by nie zaspać. 
          Gdy dotarliśmy do sklepu z owocami „Wilchelm", którego nazwa jest własnością analfabety, weszliśmy cicho do środka. 
          – I co robimy? – spytałem. – Na co go dzisiaj wrobimy?
          – Może zwędzimy mu wszytskie przysmaki? – zasugerował Józek. Każdy z nas wiedział, że Wilhelm ukrywa pod ladą prezenty od „wielbicielek", które tak na prawdę są darami od Jana Wedla za owoce do jego czekolad. 
          – Zbyt proste – skwitował Maciek.
          – Masz rację – poprałem go. – Ale mam plan.

          Wilhelm przytargał do witryny sklepowej skrzynkę nowodostarczonych jabłek. We wrześniowym słońcu zachęcały przechodniów swoim żywym kolorem. Odwrócił się w stronę lady i z wrzaskiem, który obudziłby nawet nieboszczyka, upadł na podłogę. Na meblu stał stworzony z jabłek, bananów, brzoskwiń i wielu innych stwór o oczach z winogron. Nie był on straszny, lecz dla grubych szkieł w okularach właściciela wydał się on co najmniej wielkości wielkiej stopy. 
          Nie zdołaliśmy się powstrzymać więc wyskoczyliśmy zza lady śmiejąc się do rozpuku. Wilhelm podniósł się jak oparzony i otrzepał swój szary ze starości faktuch. Poprawił wąsy, naciągnął na nos okulary i spojrzał na nas karcąco. Postaram się załagodzić sytuację.
          – Przepraszamy! Jest piątek pierwszego tygodnia szkoły. W taki dzień nie da się zachowywać spokojnie i racjonalnie.
          – A przydałoby się! Rodzice nie nauczyli was manier?! – wrzasnął.
          Edmund spochmurniał.
          – Niech pan nas zrozumie! Pan też kiedyś był młody!
          – Oj byłem! Ale ja przynajmniej miałem szacunek dla starszych. 
          – Pan sam się własnie przed nami przynał, że jest stary... – zauważył Maciek.
          Śmialiśmy się dalej. Nawet po tym jak wyrzucił nas na ulicę klnąc i wrzeszcąc jak bardzo kocha dzieci.

         Wróciłem do domu o wiele raźniej niż z niego wyszedłem. Odłożyłem plecak i poszedłem do kuchni. Stała tam mama ubrana w białą sukienkę z błękitnymi kwatami. Zamyślona mieszała zupę w garnku. 
          – Mamo? Wszytsko w porządku? – Ocknełą się i spojrzała na mnie z wymuszonym uśmiechem.
          – Tak. Dlaczego pytasz?
          – Bo nie umiesz kłamać.
          Zamilkła. Po krótkiej walce ze sobą zdecydowała się mówić. 
          – Obawiam się najgorszego.
          – Jesteś chora? Coś z tatą? – wystraszyłem się.
          – Nie, nic mi nie jest. Tata... To skomlikowne.
          – Ja w stosunku do ciebie jestem szczery. Zrozumiem wszytsko, nie urodziłem się wczoraj. – Usmiechnęła się. Uklękła przede mną i ujęła moje dłonie w swe ciepłe ręce. 
          – Wiesz  co się działo w Polsce, gdy jeszcze nie byłeś moim synkiem?
          – Pytasz mnie o historię?
          – Nie szkolną. Tylko tę, którą uczył cię tata.
          – Była wojna – rzekłem wrając do tamtych chwil. – I była zła. Tata mówił mi, że ludzie umierali, choć nie powinni.
          – Masz rację.
          – Ale dlaczego mnie o to pytasz? – Nie zrozumiałem.
          – Bo to powróci. Ze zdwojoną siłą. 
Czytaj dalej »

Wojna o słowa [ Prolog ]

          Czasem opowiada mi o swoim życiu, choć zbyt często tego unika. Skłamałabym mówiąc, że jest skryty. Uwielbia udzielać mi korepetycji z historii i jest wygadany. Pamiętam, gdy za małego brzdąca układał mi w głowie obrazy bitew i kolejność ważnych dla świata wydarzeń. Czyli te, które go zmieniły.
          Osobiście nigdy nie lubowałam się w historii. Królowie, źli władcy i te daty! One były najgorsze. Lecz nigdy nie ustępował, a ja nigdy nie protestowałam. Dlaczego?
          Jego opowieści sprawiały, że długo nie wychodziłam z pokoju, by tylko móc ich posłuchać. Sprawiał, że uczyłam się doceniać to, co wywalczyliśmy krwią i determinacją. Patriotyzmem i wiarą w lepsze jutro. Mimo bólu. Próbował pokazać, iż życie nie zawsze jest proste, a każdy z nas jest zależny od drugiego człowieka. Czasem zbyt mocno brałam to do serca, z czego prawił mi morały. Mieszał w głowie jednocześnie próbując uświadomić, bym nie robiła głupstw.
          Tak to jest słuchać zmarłego rebelianta.

          Mówił, że gdy wybuchła wojna miał czternaście lat.
          I był to dzień, w którym zatrzymała się Ziemia, a krew lała się codziennie przez pięć długich lat.
Czytaj dalej »
Drakonka © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka